- West Coast road trip – wstępniak
- Jak zaplanować wyjazd do USA?
- Ile kosztują 3 tygodnie w USA? Ouch! Nie da się taniej?
- Parki narodowe – ABC
- Parki narodowe na zachodnim wybrzeżu – nasz ranking
Drobna rada na początek – nie rób tak jak my i inni w internetach! Nie ciśnij do wszystkich parków! Nie daj sobie wmówić, że skoro już tam będziesz, to musisz zobaczyć wszystko. Bo szkoda czasu. Bo nigdy tam nie wrócę. Bo bilety drogie.
Stop! Wyselekcjonuj marzenia. Opanuj się, wybierz to, co dla Ciebie najważniejsze i daj sobie czas, żeby tego doświadczyć! Mam nadzieję, że nasz „ranking” pomoże Ci zdecydować.
1. GRAND CANYON – takie góry tylko na odwrót
Na South Rim spędziliśmy łącznie 3 dni i były to najlepsze chwile świata! Zeszliśmy w dół kanionu szlakiem South Kaibab – Bright Angel:
28 km 1450 m 1350 m 11h
Stoisz na krańcu świata i nie wierzysz, że coś może być tak ogromne, głebokie, bliskie i odległe. Niesamowite. Gapisz się w tę dziurę i nie ważne ile razy spojrzysz, tyle razy wydaje Ci się to niemożliwe. Wspaniałe. Cudowne. Normalnie nie z tej ziemi. Na prawo czerwone, na horyzoncie fioletowe, w połowie drogi zielone, a na końcu szare. Ten sam piach, ten sam szlak, a tyle odcieni i barw. Wystarczy jedna chmura na niebie i już maluje się nowy krajobraz. Trochę wiatru i wszystkie cienie płyną i falują. Suchy ocean. Najpiękniejszy!
Szlak najlepiej zrobić dokładnie w tej kolejności, z South Kaibab do Bright Angel. Oszczędzacie sobie 100 m podejścia. Niby niewiele, ale… W kanionie hajkujecie na odwrót niż zazwyczaj! Zaczynacie od zejścia. Jest super przyjemnie. Wygodna ścieżka. Totalny lajcik. Widoki jak z kosmosu. Jesteście na dole. Robicie sobie przystanek nad rzeką, a potem w oazie, tu kanapeczka, tu pićku. Jest gorąco jak w piecu. Albo nie, jest gorąco jak w piecu hutniczym! I właśnie w tej temperaturze czeka Was podejście, ponad 1300 m przewyższenia! Ponad 1400 zejścia macie już w kolanach. Uwierzcie mi, przestaje być tak milutko.
Oczywiście, dla mądrego nic trudnego. Jeżeli masz jakieś tam doświadczenie, choćby przeciętną kondycję, dużo wody, jedzenia i dasz sobie zapas czasu (my wyszliśmy o 6 rano), spokojnie ogarniesz. Po drodze trafisz na ostrzeżenia przed łączeniem tych 2 szlaków, i w ogóle przed łączeniem szlaków w ramach 1-dniowego wyjścia. Nie przejmowałabym się tym nadmiernie, o ile spełniasz powyższe waruny. Nie polecam tego rozwiązania osobom zupełnie niedoświadczonym, źle znoszącym upał (serio! na dole jest okropnie gorąco), bez kondycji. Jeżeli na co dzień nie jesteś w stanie przejść 28 km, to niby dlaczego na urlopie miałoby być inaczej, hm?
My nocowaliśmy na Mather Campground. Pierwszy autobus do zejścia na Kaibab ruszał już o 4.37 rano (byliśmy tam w maju-rozkład różni się w zależności od sezonu). W nocy, na górze temperatura spadła poniżej zera. Na dole, w kanionie było ponad 30 stopni. Wieczorem, u góry znowu minus. Przez większą część szlaku nie ma dostępu do pitnej wody. Chyba, że macie tabsy uzdatniające, na dole płynie Colorado River.
Bardzo, bardzo polecam ten szlak. Po drodze spotkacie innych turystów, ale przestrzenie są tak duże, szlak tak długi, że nie odczujecie tego zbytnio. Widoki, kolory, bliskość natury rekompensują wszelkie trudy. To Moi Drodzy, jest must!
Co jeszcze warto zobaczyć? Zależy ile czasu macie. Autobusy przewiozą Was przez całą wioskę, wysadzając przy najróżniejszych punktach widokowych. Na zachód słońca polecamy Hermits Rest. Desert View – takie sobie. Odwiedziliśmy przy okazji, ponieważ skraca trasę do Canyonlands. Ale jeżeli Wam to nie po drodze, olejcie.
Grand Canyon South Rim to jeden z bardziej rozwiniętych parków – sklep, kilka kampingów (uwaga, nie wszystkie są otwarte poza ścisłym sezonem), restauracje, bary i gift shopy. Nie zginiecie.
2. YOSEMITE – love me or hate me?
Sama już nie wiem. Szczerze, z całego serca znienawidziłam Yosemity już pierwszego dnia. Zaczęło się od korku na wjeździe. Ciągnęło przez mozolne poszukiwania miejsca do zaparkowania. Rosło, kiedy brak parkingu wywołał kłótnię. Trwało, kiedy próbowałam podejść pod wodospad, ale zrezygnowałam, ponieważ nie chciałam się bić z babami w sukniach balowych i na szpilkach. Eksplodowało, kiedy spadł deszczyk, który przegonił wszystkich niedzielnych turystów tworząc tym razem korki na wyjeździe. Nosz kurde, nienawidziłam.
Pokochałam następnego dnia, kiedy uciekliśmy w wilderness. Nie mieliśmy czasu, żeby kombinować pozwolenia. Uprzejmy strażnik w visitor center pokazał nam książkę, w której dokładnie opisano kilkanaście szlaków. Wybraliśmy jeden i tak ruszyliśmy na Eagle Peak.
20,98 km 2372 m n.p.m. 1100 m 8h30min
Szlak zaczyna się ścieżką na Upper Yosemite Falls. Na początku jest więc dość tłoczno. Sytuacja zmienia się diametralnie krok za punktem widokowym. Wchodzicie do lasu, w którym jesteście sami lub prawie sami. My na trasie spotkaliśmy dokładnie dwie pary. Obie zagubione. Obie zgarnęliśmy ze sobą na szczyt. Nie chwalimy się! Nie jesteśmy mistrzami nawigacji. Nie kierujemy się mchem, pływami oceanu i drogą mleczną. Staramy się nie wychodzić na szlak bez Wikiloca. Tak też było i tym razem. Nasi kompani zgubili się, ponieważ duża część drogi i tym samym wszystkie znaki leżały pod śniegiem. Ranger w visitor center uprzedzał nas o tym. Myśleliśmy jednak, że będą jakieś słupki, tabliczki, cokolwiek. E e, zapomnij. Ani kawałka znaku. Bez telefonu i Wikiloca nie mielibyśmy najmniejszej szansy, żeby się nie zgubić (chociaż w pogotowiu mieliśmy też papierową mapę).
Całość trasy była super przyjemna. Śnieg i rozlewiska dostarczały rozrywki. Z góry mieliśmy widok na całą dolinę. Coś wspaniałego. Zielona trawka, lasy sosnowe i strzeliste, ołowiane skały. Bardzo żałuję, że nie udało nam się zostać dłużej na szlaku.
Co jeszcze? Mieliśmy farta i akurat w dzień naszego przyjazdu otwarto Glacier Point Road, więc na wyjeździe zatrzymaliśmy się na przyjemny widoczek. A tak poza tym, to nic więcej nie udało nam się zobaczyć. Half Dome była jeszcze zamknięta. Nigdy, przenigdy nie odwiedzajcie Yosemitów w weekend!
3. CANYONLANDS – what a shocker!
Trzecie miejsce za niespodziankę. Przed wyjazdem nie zachwyciłam się zbytnio. W ogóle nie chciałam tam jechać, no ale było po drodze. Kiedy wyjeżdżałam, ogromne żałowałam, że nie zaplanowaliśmy dłuższego pobytu w krainie kanionów.
Widoki inne niż na South Rim. Teren podobny, ale dziura jakby bardziej płaska. Przypominała puzzle, z których ktoś randomowo powyciągał pojedyncze kawałki. Kolory zdecydowanie bardziej pustynne. Przestrzenie rozlazłe, leniwe. Powietrze suche. Wiatr niby ciepły, ale momentami zadziorny. Słońce nisko i płasko. Wyśmienicie!
Na dół można zjechać lub zejść. My mieliśmy czas tylko na kilka spacerków:
* White Rim Overlook
* Grand View Point Overlook
* Whale Rock i Upheaval Dome
Gdybym była na Waszym miejscu, zaplanowałabym tam jakiś grubszy trekking.
4.Hot as DEATH VALLEY
Największa depresja i najsuchsze miejsce Ameryki Północnej – najniższy punkt 86 m p.p.m. , wilgotność powietrza ok. 1%. Grunt nagrzewa się do 100 stopni co sprawia, że można smażyć na nim jajka – podobno, nie próbowaliśmy. Mega wysokie temperatury – w 1913 r. zanotowano 57 stopni C. Wszystkie te ekstrema spowodowane są ukształtowaniem doliny. Położona poniżej poziomu morza pustynia Mojave otoczona jest dwoma pasmami górskimi: Amargosa i Panamint. To one zatrzymują i dodatkowo nagrzewają gorące masy powietrza. Wikipedia, wiadomka.
Byłam bardzo ciekawa tego miejsca. I nie zawiodłam się. Nigdy nie czułam takiego gorąca jak na Badwater. Nie umiem tego nawet opisać. Żar lejący się nie tylko z góry, ale i z dołu. Słońce odbija się od krystalizującej soli i wali hakiem w brodę, oślepia. Parzy każdy kawałek skóry. Czujesz, jak z ciała ucieka ostatnia kropelka wody, kap, kap, kap, sucharek!
Teren jest dość duży. Turyści zamykają się raczej w klimatyzowanych samochodach i uciekają. Nie ma więc tłumów na kampingach (zwłaszcza w cieplejszych okresach). Po zachodzie słońca robi się na prawdę kameralnie, cichutko i przyjemnie.
Najfajniejsze miejscówki to:
* Badwater (ale wyjdźcie dalej niż tłumy)
* Mesquite Flat Sand Dunes (zwłaszcza na zachód słońca)
* Devil’s Golf Field
* Artists Pallete
Nie polecam Ghost Town. Nic ciekawego!
PS. Przypominamy, nie palcie ognia w niewyznaczonych do tego miejscach. Niby dość oczywiste, a jednak na naszym kampingu dwóch Francuzów, pośrodku wysuszonej na wiór łąki, próbowało rozpalić ognisko. Zaprzestali prób dopiero po drugim opeerze. Niesamowite jak głupimi potrafimy być! Eh.
5. JOSHUA – uroczy, mały parczek, parczunio
Ostatni na naszej trasie. W sumie nie chcieliśmy tam jechać, ale wypizgało nas nad oceanem, zezłościły nas kalifornijskie ceny no i mieliśmy niewielki zapas czasu. Postanowiliśmy wstąpić. I ja się zakochałam.
Joshułki nie należy raczej porównywać z innymi parkami. Nie ma w nim nic monumentalnego, oczojebnego i zachwycającego. Tam, Moi Drodzy, znajdziecie spokój. Piach, suchy wiatr, trzech turystów i jeszcze więcej spokoju. A wieczorem cichy i ciepły zachód słońca. Dla mnie idealny, żeby na moment się zatrzymać, odpocząć, poleniuchować.
6. ZION – jak ten anioł tam wylądował?
Nie zachwycił mnie specjalnie, ale też nie rozdrażnił tak jak Yosemite. The Narrows i Angels Landing sprawiają, że jest to jeden z ciekawszych parków. Jest więc wypełniony turystami po brzegi. Warto mieć to na uwadze planując wypad – omijajcie w weekendy. Dla mnie Zion to niedosyt, poczucie porażki, złość i obietnica powrotu. Dlaczego? Bo spanikowałam na Angels Landing i nie doszłam do końca.
Angels Landing. Całość trasy zajmuje 3-5 godzin. Początek prowadzi przez równiutko wykuty chodnik. Jest dość stromo. Środek trasy już przy krawędzi. Pojawiają się pierwsze łańcuchy, ale generalnie jest jeszcze dość szeroko. Potem wchodzicie na wypłaszczenie. Baza dla wszystkich posrańców (takich jak ja). Z tego punku widać idealnie, jak wąską jest dalsza droga – kilkadziesiąt centymetrów szerokości! Z obu stron przepaść. I o dziwo, łańcuchy tylko w niektórych momentach i to tylko z jednej strony. I właśnie tutaj po dłuższej dyskusji z samą sobą postanowiłam zostać. Mati ruszył dalej. Ja czekałam i już od pierwszej minuty żałowałam. Potem przychodziły momenty ulgi. Potem wmawianie sobie, że na pewno nie dałabym rady. Potem znowu złość.
Po drodze jest kilka wąskich jak kafelek chodnika momentów, tak dosłownie na dwie stopy. Większość jednak tej trudniejszej trasy nie jest taka dramatyczna. Dużą trudność stanowi mijanie się z innymi. Jedni idą wolno. Inni szybko. Tym się trzęsą nogi. Tamci się niecierpliwią. Jak na poczcie albo w kolejce w biedzie. Wszyscy niezadowoleni. Dość trudno o spokój i koncentrację w takich warunkach. Dlatego, jeżeli macie obawy, wyruszcie jak najwcześniej się da lub jeżeli macie niezłą kondycję, jak najpóźniej się da. Na pewno nie będziecie sami, ale może przynajmniej nikt nie będzie skrobał Wam marchewek.
Nadal zastanawiasz się, czy dasz radę? Idź! Nie musisz iść do końca. Nie daj sobie jednak wmówić, że w każdym momencie możesz zawrócić! Bo jak już wleziesz w te wąskie rejony, będzie pewnie trudno. Ale na pewno bez problemu dojdziesz do półki, na której ja zostałam. Jak speniasz, usiądziesz i pooglądasz sobie mega widoczki. Jest pięknie i szeroko.
PS. 8 osób zginęło na Angels Landing (od 2004r). Sami oceńcie, czy to dużo czy mało. Więcej tragicznych statystyk z Zionu znajdziecie TUTAJ.
Inne szlaczki. Niestety, podczas naszego pobytu The Narrows był zamknięty. Udało nam się pospacerować na:
* Whiping Rock
* Riverside Walk
* Emerald Lake (level1)
* Watchmen Trail
Żaden z tych nie urwał!
7. SEQUOIA I KINGS CANYON – DRZEWA OLBRZYMY I NOCLEG NA DZIKO
Sekwoje rosną nawet 3500 lat. Rekordzistki z parku narodowego osiągały po 135m wysokości i 12 m średnicy. Dla porównania, nasz kochany Dąb Bartek liczy około 670 lat i mierzy 28 m, przy 3,5 średnicy. Pikuś!
Byliśmy więc ciekawi, o co kaman z tymi olbrzymami. Ciekawość zaspokoiliśmy 3-godzinnym spacerkiem na Moro Rock. Spoko opcja, żeby przejść się po lesie, poprzytulać się do drzew i przy okazji wdrapać na skałkę. Czy warto? Ja się zajarałam. Ale uwaga, należę do tych, co planują spędzić resztę życia w szałasie w lesie. Mati wykazywał raczej umiarkowany entuzjazm.
King’s Canyon to jakby bliźniaczy park. Nie mieliśmy w ogóle czasu, żeby go poznać. I tego bardzo żałuję. Myślę, że sporo tam górek do złażenia. Udało nam się na legalu przespać na dziko. W informacji Pani Ranger zaznaczyła nam na mapce, gdzie możemy się rozbić. Uczuliła na śmiecenie i pożyczyła udanego wieczoru. Noc spędziliśmy w samochodzie. Było superowo.
8. BRYCE – sama nie wiem
To nie jest złe miejsce. Myślę, że gdyby poświęcić mu więcej czasu, trafiłoby ze trzy oczka wyżej. My tego czasu niestety nie mieliśmy. Nie zeszliśmy w dół. Zrobiliśmy tylko krótki spacerek głównym deptakiem. Ja jak zwykle powkurzałam się na ludzi. Mati starał się mnie ignorować.
Widok ciekawy. Bryce to strzeliste, różnokolorowe formacje skalne. Zupełnie inny od pozostałych kanionów. Gdybym mogła coś zmienić, olałabym Arche i Monument Valley i ten czas spędziła złażąc w dół Bryce.
9. MONUMENT VALLEY – mityczny dziki zachód
Monument Valley to symbol amerykańskiego zachodu. Ten krajobraz znamy wszyscy z Hollywood. Tereny rezerwatu Indian Navajo stały się popularne za sprawą pewnego hodowcy bydła – Harrego Gouldinga. W latach wielkiego kryzysu, gdy na pustyni szalała susza, rząd amerykański wprowadził przymusową redukcję stad. Dla lokalnej ludności i hodowców były to trudne czasy. Harry postanowił wypromować ten region i zawalczyć o wpływy z turystyki. Nie szło mu najlepiej, dopóki nie zawiózł zdjęć z Monument Valley do Hollywood. I tak to się zaczęło. Western z kategorii B trafił do mainstreamu. Przez kolejne lata John Ford kręcił filmy z Johnem Weynem w rolach głównych – Dyliżans, Poszukiwacze, Nosiła żółta wstążkę. Monument Valley pojawiało się również w bardziej współczesnych produkcjach: Powrót do przeszłości, Forest Gump czy Jeździec znikąd. Pamiętacie to?
Ja pamiętam. Musiałam to zobaczyć! Naładowana kliszami z dzieciństwa, całą masą rodzinnych wspomnień sprzed starego telewizora oczekiwałam przynajmniej powrotu do przeszłości. Co dostałam? Po mordzie dostałam. Nudą, komercją i spalinami.
Przez Monument Valley prowadzi droga, momentami wyasfaltowana, momentami nie. Na drodze Wy i cały świat. I tak sobie razem wyglądacie przez szybę i chłoniecie atmosferę, której tam nie ma. Na końcu trasy możecie zatrzymać się na wzniesieniu i zrobić sobie focię na koniu. Słabizna!
Oczywiście, można wykupić pozwolenie na backcountry. Wtedy na pewno poczujecie się ciut bardziej jak Lucky Luke.
PS1. Pamiętajcie, że Monument Valley to park stanowy. Nie wjedziecie na America the Beautiful. Koszt to 20 USD za autko.
PS2. Jadąc drogą 163 na pewno nie ominiecie Forest Gump Point. Piękny widok ze wzgórza na charakterystyczne skały Monument Valley. Prosta droga po sam horyzont. Pięknie. Uważajcie tylko, żeby nie rozjechać stu czterdziestu turystów, którzy kładą się na asfalcie i cykają focie.
9. ARCHES – najgorzej
Tak serio, to nawet nie chce mi się o tym pisać. Nie rozumiem, czym tu się zachwycać. Ba, nie rozumiem nawet umiarkowanej niechęci. Ja byłam tak wściekła na ten park, że Mati mnie siłą z samochodu musiał wyciągać. Oddając sprawiedliwość, jechaliśmy tylko główną trasą. Nie mieliśmy czasu, żeby zostać na dłużej. Więc nie wiem, jak jest na backcountry.
Arches w dużym skrócie to asfaltowa pętelka i kilka łuków skalnych. Do niektórych można podejść. Nic więcej. Olejcie to miejsce. Kolejki są czasem na 30 minut stania. Nie warto!
Great content! Super high-quality! Keep it up! 🙂