- Isle of Skye – organizer
- Isle of Skye – z dala od tłumów
- Isle of Skye – co warto zobaczyć?
Skye jest drugą co do wielkości wyspą Szkocji. Choć brzmi dumnie, to w rzeczywistości nadal jest to dość ograniczona przestrzeń. Gdy dodamy do tego most łączący wyspę z lądem i fajne widoczki, otrzymujemy przepis na turystyczny potop. Podążając za tym co wypluwa internet, trafiamy do najbardziej zadeptanych miejsc. Ale, ale. Nie lękajcie się! Można tego uniknąć.
Góry Cuillin
Black Cuillin to ponoć najciekawsze brytyjskie górki. Nie są wysokie, ale są dość wymagające, zwłaszcza na finiszu. Podejścia są strome, kamieniste, niejednokrotnie wymagają skillsetu i sprzętu wspinaczkowego. Uważajcie więc, który szczyt sobie upatrzycie.
My postawiliśmy na najdłuższy i ponoć jeden z bardziej widokowych szlaczków: Sligachan-Sgurr na Stri. Przeszliśmy prawie 26 kilometrów i spotkaliśmy dosłownie kilka osób. Black Cuillin zdecydowanie wygrywają w konkursie na bezludna wersję Skye. Polecamy więc sprawdzony sposób. Hiking z rana jak śmietana. A późnym popołudniem jakiś bardziej turystyczny punkt. Po 16.00 główne atrakcje pustoszeją.
Więcej o tym szlaku znajdziecie TUTAJ.
Point of Sleat
Szukałam kwintesencji Szkocji takiej, jaką sobie wymyśliłam przed wyjazdem. Liczyłam na klimacik jak z Broadchurch. Uparłam się więc na ten spocik. No i się nie przeliczyłam. Klify-check! Stalowe niebo-check! Zimne morze-check! Wiecie, co jeszcze check? Krowy na plaży! Serio!
Bardzo fajny i bardzo pusty szlaczek. Możliwe nawet, że mój ulubiony. Nie możecie ominąć tego miejsca!
Więcej info TUTAJ.
The Storr
Old Man of Storr – pierwszy widoczek, który wyskoczy Wam z internetów. Do celu dojdziecie po ultra wygodnej ścieżce. Zajmie Wam to pewnie niecałą godzinę – w jedną stronę. Popatrzycie na ostre szczyty. Pokręcicie się w kółko. Zejdziecie w dół. Wszystko to w towarzystwie masy turystów.
Stop! Zanim odhaczycie ten spocik, wdrapcie się na górę. Lewą stroną, trochę jakby za plecami głównego widoku prowadzi ścieżka na szczyt The Storr. Za płotkiem anty-owcowym staniecie przed wyborem – w lewo, stromo do góry, czy w prawo na około do celu. My skusiliśmy się na opcję nr 1 i z całego serca ją polecamy. Wejście nie należało do najłatwiejszych (trzeba było troszkę poscramblować i posmearingować*). Druga część traski to głównie niezbyt czarne, średnio czarne i bardzo czarne kamienie. Po 30 minutach na czworaka, ze wzrokiem wbitym w kolejne skałki, w głowie przewraca się smolisty kalejdoskop. Do czasu, kiedy dość gwałtownie traficie do nieba! Szczyt The Storr jest płaski. Porośnięty zieloniutką trawką. Okupowany przez owieczki. Jak w niebie!
A, no i zero człowieka.
Brothers Point
Na wzmiankę o tym miejscu trafiliśmy przez przypadek, na jednym z naszych ulubionych blogów. Earthtrekkerzy pisali o punkcie na mapie, o którym internety milczą.
Brothers Point to naprawdę super miejscóweczka. Relatywnie blisko od głównej drogi. Spacerek nie jest wymagający. Ścieżka prowadzi przez pastwiska bardzo blisko klifu. Zielona trawa. Szare morze. Spokój i cisza. Idąc tam nie spotkaliśmy żadnych dwunożnych. Ostatnie metry szlaczku mogą podnieść ciśnienie – ścieżka jest dość eksponowana. A na końcu drogi dwie niespodzianki:
- Widok na Kilt Rock. Tak idealny, że możecie sobie darować Kilt Rock sam w sobie.
- Foka! W morzu pływała najprawdziwsza foka. Ewidentnie wzbudziliśmy jej zainteresowanie. Podpłynęła bliżej. Oglądała nas. Ona nas. My ją. Trwało to z 15 min. Cudowne!
Szczęście smażone w głębokim tłuszczu
Co zjeść w Szkocji? English breakfast – oczywiście! Fish & chips i inne kraby – a jakże. Black i white pudding – a co to?
Pierwszego wieczoru w Portree wybraliśmy się do restauracji. Na stolik czekaliśmy ze 30 min. Potem kolejne 30 min na jedzenie. Przyszło, było umiarkowanie smaczne i dość drogie. Kolejnego wieczoru zeszliśmy piętro miasta niżej – po schodkach w dół, w kierunku portu. Tam, w jednym z kolorowych domków znaleźliśmy bar take away (The Harbour Fish & Chips Shop). Tam też, znaleźliśmy szczęście. Fish & chips – petardziocha. Prawns & chips – rewelacja. Red pudding & chips z sosem tatarskim – ciekawe. Jedzonko można wszamać na kamienistej plaży lub po prostu na ulicy. Rewelacja!
Ostatniego dnia na śniadanko wstąpiliśmy do Siaway Fish & Chips w Broadford. Na start zamówiliśmy smażonego batonika Mars, a potem dwa razy full wypas english breakfast. Tyle wspaniałego tłuszczu, kiełbasek, paróweczek, kaszaneczek i fasolek moje oczy nie widziały nigdy. Papu można zabrać na ławeczkę z widokiem na morze. Nażarliśmy się na cały dzień.
Te bary były wypełnione ludźmi po brzegi. Ale nie byli to tylko turyści. Sporo tam lokalsów. Dlatego znalazły się tutaj.
*Scrambling i smearing to dwa bardzo śmieszne słowa, które pojawiły się w moim słowniku stosunkowo niedawno. Robicie to pewnie dość często chodząc po górach. Scramblujecie wtedy, kiedy podpieracie się rękoma. Smearingujecie, kiedy doceniacie przyczepność podeszew, bo powierzchnia jest dość płaska, ale stroma.
Dokładny opis odwiedzonych przez nas atrakcji znajdziecie TUTAJ.
A organizer Skye TUTAJ.