* Dla niecierpliwców – dokładny plan, rozpisany dzień po dniu znajdziecie na samym dole tej strony. Najpierw jednak kilka prawdopodobnie bardzo kontrowersyjnych tez.
Mieliśmy jeden cel – jak najwięcej czasu w parkach narodowych. Przejechaliśmy 6280 km w 20 dni. Spędziliśmy 94 godziny w trasie. Odwiedziliśmy 10 parków narodowych i 2 stanowe. Przegraliśmy 3 dolary w Las Vegas. Ja schudłam. Mati do tej pory tęskni za burrito.
Co bym zmieniła? A całkiem sporo!
1. Skupiłabym się na kilku, najciekawszych parkach narodowych i zawalczyła o wilderness/backcountry permits. Takie pozwolenia można zdobyć jeszcze przed wyjazdem, rezerwując przez tę STRONĘ lub już na miejscu, w visitor center. Permity są dodatkowo płatne, wymagają też troszkę więcej planowania, ale uratują Was przed rozwrzeszczanymi tłumami turystów.
2. Kalifornia – będziecie mnie chłostać za to pasami … Utah, Arizona, Nevada. Stepy. Proste po horyzont drogi. Tumbleweed. Słońce. Falujące powietrze. Jaszczury i świerszcze. Po tym wszystkim Kalifornia nie urywa. W ogóle. Nara! Jest zielona, cywilizowana i droga. Następnym razem – ominęłabym.
3. Big Sur – szykuje się kolejny wpierdziel. Jest ładnie, ale połowę trasy przespałam. Nawet mi się zdjęć robić nie chciało. Czułam jakiś tam klimacik, bo wybrzeże niezmiennie kojarzy mi się z Philipem Marlowem, ale bez przesady. Bixby Bridge. Serio, czym Wy się jaracie?!? Stoi most, a naokoło milion samochodów i kilka milionów selfie sticków. Wielkie mi halo.
4. Arches, Bryce, Monument Valley – za te dwa pierwsze Mati mi łeb urwie. Trudno. Rebel! Jeżeli macie ograniczony czas, olejcie. Posiedźcie w Wielkim Kanionie, pohajkujcie na dziko w Yosemitach, uduście się w namiocie w Dolinie Śmierci. Zwiedzanie Arches przypomina przejażdżkę dorożką nad Morskie Oko. Bryce jest ładniutki, ale w zestawieniu z innymi nie ma szans na wygraną. Monument Valley było wielkim rozczarowaniem. Napakowana sentymentami pod tytułem lata ’90, stary telewizor i western, trafiłam w kolejne zatłoczone miejsce, któremu zagęszczenie turystów odbiera cały urok. Dobił mnie kowboj-aktor na tle zachodzącego słońca. Słabiutko.
5. Grand Canyon – więcej czasu! Zrobiliśmy tylko jeden hike (South Kaibab – Bright Angel). Był warty każdej kropelki potu. Zostawił też ogromny niedosyt. Możecie mi wierzyć, czegoś takiego nie widzieliście jeszcze na oczy. No, chyba że już tam byliście.
6. Canyonlands. Jakoś tak nie przemówił do nas z internetów. A szkoda. Gdybym miała okazję tam wrócić, zaplanowałabym kilka dni w tym kanionie. Zlazłabym na dół i tarzała się w czerwonym pyle, wdychając suche, gorące powietrze. Dla mnie największe, pozytywne zaskoczenie tego wyjazdu.
7. Joshua NP. Nie mieliśmy go w planach. Koniec końców wylądowaliśmy tam na dwa noclegi. Nie żałuję ani jednej chwili! Po pierwsze, dużo mniej ludzi. Kameralna atmosfera. Po drugie, ciepełko. Po trzecie, cudowny camping pośród zaskakująco ciekawych drzew Jozuego (jukka). Po czwarte, zachody słońca nie z tej ziemi. Ten park jest jak lato u babci na wsi. Polecam bardzo, bardzo, bardzo!
8. Zion – Angels Landing. Nie oglądałabym filmików, nie czytałabym wpisów, nie szukała statystyk śmiertelnych wypadków! Tak się nakręciłam, nastresowałam, narobiłam w majty, że zostałam w połowie trasy. Czy żałowałam? Przez miesiąc wmawiałam sobie, że nie. Jestem nieromantyczna, ale za to bardzo rozważna. To była mądra decyzja. Miesiąc później przez przypadek wlazłam na Bobotov Kuk w Czarnogórze. Mati twierdzi, że ten drugi był straszniejszy. Szok i łzy, bo k%@$!, mogłam jednak wejść!
Uwaga! Nie twierdzę, że Angels Landing to pikuś. Jest stromy. Wymaga dość dobrej kondycji fizycznej. Jest mocno odkryty – może się zakręcić w głowie. Jest też bardzo zatłoczony. Droga na szczyt jest zablokowana przez wszystkich tych, którzy właśnie ściskają poślady ze strachu. Ale myślę, że nie taki anioł straszny. Gdybym miała możliwość tam wrócić, wlazłabym na bank!
9. Yosemite – nigdy, przenigdy nie wybierajcie się tam w weekend! Jest gorzej niż na Monciaku w środku sezonu. Staliśmy w korkach na wjeździe i wyjeździe z parku. Chyba z pół godziny szukaliśmy miejsca parkingowego. Frustracja sięgała zenitu. Przysięgam!
10. Las Vegas, San Francisco, Los Angeles – tylko na moment i tylko, aby zaspokoić ciekawość. W żadnym z tych miejsc nie znaleźliśmy nic ciekawego, nic uroczego, nic nadzwyczajnego. Może poza ilością bezdomnych, narkomanów i wszelkiej maści freek’ów. Tutaj internety nie kłamią. Natężenie zjawiska i tak bezpośredni kontakt z mieszkańcami ulicy może niejednego zaskoczyć. Ja, rdzenna Gdańszczanka, nie jestem do takich widoków przyzwyczajona. Czułam tam stały niepokój. I choć nie spotkała nas żadna nieprzyjemna sytuacja, to ja podziękuję. Następnym razem omijam duże miasta!
A tak wyglądały nasze trzy tygodnie.
- Angels Lading
- Arches
- Bryce
- Canyonlands
- grand canyon
- joshua
- Monument alley
- road trip
- USA
- west coast
- yosemite
- Zion