- Gruzja – kraj podarowany przez Boga
- Gruzja – co by tu porobić?
- Park Narodowy Waszlowani – ufff, jak gorąco!
- Ojejku, jak pięknie! – trekking w Gruzji
- Dolina Truso – kiedyś tam wrócę!
Idealny. Góry ratują honor Gruzji. Trekkowaliśmy i hikowaliśmy (ponoć jest różnica) cztery razy. Kaukaz jest wysoki, ogromny, surowy, ale jednocześnie nie oferuje atrakcji związanych z lękiem przestrzeni. Nie ma się po czym wspinać, nie ma łańcuchów i bezdennych przepaści. Nie ma się czego bać.
Cminda Sameba, Lodowiec Gergeti i widok na Kazbek
14 km
3029 m n.p.m.
1091 m
1219 m
Na Kazbeku był już cały internet. My oczywiście nie. Dwa lata temu 5000 m n.p.m było dla nas jak obiad bez mięsa – niemożliwe. Cminda Sameba to już co innego. Najbardziej popularny gruziński klasztor był dla nas początkiem, pierwszym wspólnym wyjściem w góry. Sweet!
Do klasztoru Świetej Trójcy wyruszyliśmy ze Stepancmindy. Pamiętam, że było pod górę i było gorąco. Na 2170 m n.p.m. doszliśmy w godzinkę. Pokręciliśmy się na miejscu. Nie udało nam się zrobić ani jednego spektakularnego zdjęcia, więc zasmuceni ruszyliśmy dalej, pod lodowiec Gergeti.
Flashback. Wtedy, kiedy my opętani słońcem wspinaliśmy się na wyżyny swoich fizycznych możliwości, mijały nas grupy turystów wygodnie usadowionych w różnego rodzaju autach. Irytujące nie tylko dlatego, że Ty się pocisz, a oni nie. Ci wszyscy oni i ich mechaniczne konie smrodzą i hałasują. Nie tak wyobrażałam sobie „dzikie” góry Kaukazu. Od kilku lat romantycznie marzyłam o pustych szlakach i ciszy, która dzwoni w mózgu. Tam tego nie znalazłam.
Większa część trasy prowadziła wygodną ścieżką z widokiem na majestatyczny Kazbek. Minęliśmy przełęcz Arsha. W oddali zamigotał lodowiec. Nie mieliśmy odwagi, żeby iść dalej. Co chwilę wydawało nam się, że coś tam trzeszczy, pęka i odpada. Pokręciliśmy się w okolicy. Zajęliśmy najcichsze miejsca widokowe i zagapiliśmy się na Kazbek.
Nasza trasa TUTAJ.
Ushba
18,88 km = 8 h 47 min
2 461 m n.p.m.
1 067 m
1 109 m
Wiedźma. Matterhorn Kaukazu. Zimna góra, wokół której narosło wiele swaneckich mitów. My dotarliśmy do jej lodowych początków. Trasa była ciekawa, ale niełatwa.
W przewodniku znaleźliśmy informację, że na tę wycieczkę można zabrać dzieci. Bardzo zdziwiła nas więc pierwsza przeszkoda – river crossing. Taki na serio. Mati jakoś przelazł po zwalonym pniu i przeniósł nasze rzeczy. Ja nie chciałam, żeby porwała mnie wściekła rzeka, więc postanowiłam do niej wejść. Oczywiście nie sama. Woda sięgała mi do pasa i rwała jak dentysta. Co chwila podbijała nogi do góry. Nie pozwalała zrobić kroku. Przepychała się z moimi stopami. Bardzo często traciłam równowagę. Byłam tak posrana, że nie zwracałam uwagi na zimno, które już sięgało kości. Bez pomocy na pewno bym sobie nie poradziła. Przed nami szedł pojedynczy gościu – chłop jak dąb. Miotało nim jak szatan. Minę miał nietęgą. Czyżby popuścił?
Drugi raz do wody wchodziliśmy w połowie wycieczki. Tym razem nie było tak strasznie. Mati wlazł do rzeki, a ja korzystając z jego uprzejmości skakałam po kamieniach. Niestety, utopiliśmy tam naszą ukochaną czapkę Regres Osobisty – Dream Small (R.I.P).
A jak to się stało, że przewodnik chciał topić dzieci? Otóż, zamiast iść zgodnie z jego radami, zboczyliśmy z trasy. Na powrocie odnaleźliśmy bardzo cywilizowaną drogę z super mostem. Jeżeli będziecie szli po naszych śladach, zacznijcie od końca.
Szlak zgubiliśmy też drugi raz – w połowie drogi. Wracając przedzieraliśmy się przez strome zbocze zarośnięte trawą i krzaczorami. Miałam niemały problem, żeby przejść. Na horyzoncie pojawiło się dwóch strażników i konik. Jeden z Panów mocno chwycił mnie za rękę i w zasadzie przerzucił przez najtrudniejszy fragment. Nie zdążyłam nawet zaprotestować.
Po godzinie, dwóch od startu rozglądajcie się za wodospadem. Powinien być po prawej stronie. Fajnie popatrzeć na tęczę, która skacze po jego warkoczu.
Przewodnik głosił potrzebę zezwolenia na dalszą wycieczkę (od wodospadu w górę). My nie mieliśmy żadnych papierków i nikt nam problemów nie robił. Może dlatego, że nikogo tam nie spotkaliśmy. Nie łaziliśmy po lodowcu. Posiedzieliśmy pod.
A trasa wyglądała TAK.
Ushguli i lodowiec Shkhara
20,13 km = 4,5 h
2463 m n.p.m.
627 m / 50 m
Do Ushguli dojechaliśmy wypożyczonym samochodem. Wbrew mitom sprzedawanym przez miejscowych naciągaczy, jest to całkowicie możliwe. Rzeczywiście, momentami jechaliśmy bardzo, bardzo blisko krawędzi urwiska. Nie było przyjemnie, nie było wesoło, ale … Droga była na serio dobrze utrzymana. Nie różniła się zbytnio od innych, niby tych głównych gruzińskich dróg. Rano nie było jeszcze ruchu, a wieczorem wszyscy jechali w tę samą stronę. Napakowani filmikami z Youtube jechaliśmy z pełnymi majtami, a koniec końców nie było tak źle.
Problem pojawił się pod koniec drogi. Nie było gdzie zaparkować. Wszystkie wolne miejsca obstawione przez lokalnych taksówkarzy złowrogo łypiących na turystów, którzy ośmielili się nikomu nie płacić za przejazd. Mieliśmy nawet niewielką stłuczkę z jednym z takich przyjemniaczków. Parkowanie kosztowało mnie dużo więcej stresu, niż cała droga.
No ale nie wybraliśmy się tam, żeby jeździć samochodem. Chcieliśmy dojść do lodowca Shkhara. Udało się, choć droga była długa – 20 km w dwie strony. Spacerek bardzo przyjemny, zupełnie na luzaku, super pogoda, super widoczki, miód malina. Polecam każdemu!
Pod koniec trasy szliśmy labiryntem wydeptanym w Barszczu Sosnowskiego. To nie jest zbyt sympatyczna roślinka. Uważajcie!
Nasze 4,5 godziny znajdziecie TUTAJ.
Aha, samo Ushguli. Wszyscy się jarają. Ja nie. Jest chłodno, szaro i wszędzie pełno błota pomieszanego z gównem. Fancy, kolorowe ciuszki turystów mieszają się z porwanymi portkami bardzo, bardzo ubogich mieszkańców. Ten kontrast zmusza do przemyśleń. Jest autentycznie, bo przecież ta stuletnia babcia nie mieszka w rozpadającej się chatce tylko ku mojej uciesze. Ona tam żyje. Latem pobłażliwie patrzy na takich pajaców, jak ja. Zimą spędza czas pod piecem, starając się nie zamarznąć. A ja, latem patrzę na nią, jak na małpę w zoo. A zimą narzekam, że w niedziele sklepy zamknięte, albo że winda nie działa. Fajna jestem, no nie? No właśnie, Ushguli mocno mnie zawstydziło i może dlatego nie czułam się tam dobrze.
Jeziora Korduli – dwudniowy trekking
20 km = ok. 10 h
2745 m n.p.m.
1422 m
1429 m
Pierwotnie planowaliśmy długi, kilkudniowy trekking w okolicach parku Kazbegi. Niestety, kupiliśmy podejrzaną bułkę, z podejrzanym farszem, u podejrzanej babuszki. Obsraństwo! Do końca wyjazdu (a był to początek), jedliśmy chleb z keczupem. Story of my life. Dlatego górski nocleg udał nam się tylko raz. Ależ jak było pięknie!
Do samych jezior szliśmy chyba 100 lat w upale, kurzu i stadach chrumkających prosiaków. Kiedy już oblepieni potem, pyłem i brakiem motywacji dotarliśmy do jezior, naszym oczom ukazał się niesamowity widok… Otóż właśnie tam, u szczytu naszych pieszych możliwości stało kilka samochodów i pasło się sporo gruzińskich dresiarzy. Jak oni tam k%^!$ wjechali? Czy Ci Gruzini muszą wszędzie samochodem? Dżizas! Wyobraźcie sobie wany i osobówki nad Czarnym Stawem!
Całe szczęście wszystkie gówniaki wracały na dobranockę do domów. Kiedy zachodziło słońce byliśmy już tylko my i kilku innych namiotowiczów (w rozsądnych odległościach – miejsca jest sporo). Najlepsza noc świata.
Jeżeli z jakichś względów zdecydujecie się pić wodę z tych jeziorek, pamiętajcie o tabletce uzdatniającej. My pitną wodę znaleźliśmy TUTAJ.
TAK wchodziliśmy.
TAK schodziliśmy.
Trekking w Gruzji, na tych rozsądnych wysokościach, mogę śmiało polecić każdemu. Trasy są całkiem dobrze przygotowane. Wysokości należą do tych niezbyt ekstremalnych, a widoki są naprawdę niesamowite. Część szlaków jest mocno oblegana przez turystów, więc jest bezpiecznie i głośno. Znajdziecie też miejsca spokojne i dzikie. Co nas zaskoczyło? Temperatury. We wrześniu, nawet w wyższych partiach, w trakcie dnia było naprawdę gorąco. Nie każdy dobrze znosi upały. Ja, miłośnik lodu i szarych chmurzysk, nie miałam tam łatwo.