Od dwóch miesięcy zbierałam się do napisania tych kilku słów o Alicante. Zawsze było mi nie po drodze. Nie mam jakoś do tego serca. Nie jaram się Hiszpanią. Głośno. Kolorowo. Drogo. Zupełnie nie moje klimaty. Nie przejmujcie się więc generalnym brakiem entuzjazmu i saharą w tekście.
Ale od początku…
Już w sierpniu zaczęliśmy się zastanawiać, co by tu zrobić, żeby nie zgnić w listopadowej kupie mokrych liści. Byliśmy po całej serii dłuższych urlopów. Szukaliśmy czegoś krótkiego. I tak w ręce wpadły nam prawie tanie bilety do Alicante.
W internetach Alicante wygląda trochę jak hiszpański Radom. Jest lotnisko. Jest kebabiks. Dodatkowo, plaża z leżaczkami dla Grażynek. Czy coś jeszcze? Ano nie. Całe szczęście, w okolicach Alicante piętrzą się niziutkie górki – Góry Betyckie. Zrobiły robotę.
Puig Campana
6,5 h z przystankami
16,5 km
1404 m n.p.m.
1233 m / 1233 m
Wstaliśmy raniutko. Zapakowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy wejść na Puig Campana.
Cóż Wam mogę powiedzieć? Bardzo przyjemny spacerek. Trasa idealna dla początkujących. Dopiero końcówka robi się stroma. Wzniesienie obejść można na około. Druga część trasy jest bardziej widokowa. Patrzycie na zatokę i położone nad nią, dość dziwne miasto – Benidorm. Z góry wygląda jak miniatura Manhattanu. Wiki twierdzi, że jeszcze w latach ’60 Beni było małą wsią rybacka. Do 2014r. wybudowano tam 46 wieżowców. Najwyższy liczy 47 pięter. Jakoś nie lepił mi się ten krajobraz. Zobaczcie sami.
Nasza traska TUTAJ.
Sierra de Bernia
2 h
5,15 km
1119 m n.p.m.
510 m / 510 m
Po pierwszym hikingu nie spodziewałam się żadnych rewelacji. Tak bardzo się myliłam. Początkowo, szeroka leśna droga. Potem wąska, leśna droga. A potem zderzenie ze skałą. Momentami żałowałam, że nie wzięliśmy kijków. Drobny żwirek sypał się spod butów. Podejście było dość strome. Potem, cieszyłam się, że nie wzięliśmy kijków, bo pojawiły się głazy, liny i kilka łańcuchów. W takich okolicznościach, ze względu na wszelkie możliwe lęki związane z wysokością i przestrzenią, wyrzucam kije i przywieram do skały jak ślimak. Tak też było tym razem. Nie obyło się bez kilku ataków paniki i wrzasków, że ja nie dam rady!, wracam!, chyba Cię poje%#$@! Ostatecznie, weszłam i zeszłam z poczuciem wielkiego zwycięstwa.
Ekhm, 1119 m n.p.m.
Mogliśmy zrobić pętelkę, ale najciekawsze było już za nami. Zeszliśmy ze szlaku i pojechaliśmy wejść na Penyal d’Ifac.
Traska TUTAJ.
Penyal d’Ifac w Calpe
1,5 h
5,14 km
259 m n.p.m.
Co to jest? Ponoć najmniejszy rezerwat przyrody w Hiszpanii. Pojedyncza, wapienna skała, która strzela prosto z wody na około 320 m n.p.m. Szykowałam się na przeżycia dla emerytów. Początkowo tak było. Szeroka droga wykuta w skale. Cały czas pod górę, ale każdy dałby radę. Wszystko się zmieniło za drewnianymi bramkami. Droga stała się wąską ścieżką. Ścieżka zamieniła się w kamloty z łańcuchami. Nie było dużo ekspozycji, więc śmignęliśmy jak koziczki. Po drodze mijaliśmy jakieś szalone dzieci bez opieki. Pewnie nie umarły. Ale ja bym nie polecała się tam pakować z wózkiem i w adidaskach.
Traska TUTAJ.
Grażynkowe atrakcje
Na jeden dzień włączyliśmy tryb – zobaczmy rzeczy, które nas tak naprawdę w ogóle nie obchodzą. Chcieliśmy troszkę poleniuszkować, więc odpuściliśmy hiking. Ja się uparłam, żeby odwiedzić wszystkie możliwe targowiska. Nic specjalnego. Marchew, swetry, plastikowe pieski. Jeżeli macie napięty grafik, darujcie sobie.
Ruszyliśmy dalej, w poszukiwaniu flamingów i różowego jeziora w Torrevieja. Nie było łatwo, bo wystartowaliśmy na spontanie. Nie pofatygowaliśmy się do internetów. Na flamingi trafiliśmy zupełnym przypadkiem (na drodze do Torrevieja) i to z bardzo daleka. Nie dajcie się oszukać zoom’owi. Różowe jezioro było różowe, ale zawsze na drugim brzegu. Jakoś nie mogliśmy złapać tego koloru. Zaryzykowaliśmy i pojechaliśmy odwiedzić jeszcze jeden horyzont. Przedarliśmy się przez krzaki i bagniska. Po kostki w błocie doczłapałam się do różowego.
Skąd ten kolor? Ponoć algi, bakterie i jakieś jeszcze skorupiaki. Więcej na ten temat przeczytacie u ludzi, których to obchodzi, np. tutaj:
https://roadtripbus.pl/torrevieja-rozowe-jezioro/
My byliśmy głównie TUTAJ.
Na końcówkę emeryckiej wycieczki zostawiliśmy sobie Wodospady Algar. Latem można się wykąpać, choć nawet nie chcę sobie wyobrażać, ile tam jest ludzi. Poza sezonem puściutko. Fajna miejscóweczka na krótki spacer i piknik, choć to drugie jest zabronione. Wejście 5 EUR od osoby. Nie wydałabym drugi raz, ale pamiętajcie, dzisiaj jestem Grinchem.
A na grande finale zażyczyłam sobie zachód słońca za zamku Guadalest. Słońce zaszło, ale niezbyt spektakularnie. Zamku od środka nie widzieliśmy, bo powoli zamykali, a nam jak zwykle szkoda było sianka na takie atrakcje. Pokręciliśmy się po wąskich, brukowanych uliczkach. Klimat zimnego podzamcza zawsze spoko.
Rzeczy i sprawy:
Samochód. HIT cenowy. Zapłaciliśmy 16 EUR za 5 dni (golf, Goldcar). Uwaga! Mamy własne ubezpieczenie.
Spaliśmy TUTAJ.
Zapłaciliśmy 192 EUR za 4 noce.
Mieszkanko malutkie, ale dla 2 osób w zupełności wystarczyło. W kuchni bardzo podstawowy sprzęt, więc jeżeli planujecie gotować wypasione obiady, to zabierzcie swoje garnki i patelnie.
Parkowanie. Dość trudne ze względu na okolice centrum miasta. Mieliśmy farta. W budynku co jakiś czas wybijały bezpieczniki. W zamian za niedogodności dostaliśmy parking pod domem za darmo. Normalnie kosztuje 10 EUR za dzień.
Lokalizacja. Do centrum 5 – 10 min z buta.