Góry w Kirgistanie? Wooooow! Po pierwsze wysoko. Widoki niesamowite, a szlaki mało eksponowane. Nie wymagają w zasadzie żadnych dodatkowych skilli poza mózgiem. Nie ma drabinek. Nie ma łańcuchów. Nie ma strachów. A mówię Wam to ja – panikara z lękiem wysokości i przestrzeni. Po drugie, trasy raczej puste i różnie opisane, a jednocześnie całkiem fajnie przygotowane. Po trzecie, te wszystkie konie, które ani trochę nie chciały się ze mną przytulać. Kolejność nieprzypadkowa. Całkowicie subiektywna.
Karakol – Ala Kol – Altyn Arashan
3 dni
30/45 km*
3920 m n.p.m.
1850 m / 1550 m
Początkowo planowaliśmy 5-dniowy trekking. Z różnych względów się nie udało. Rozbiliśmy go na dwie części. Ten trekking pamiętam najwyraźniej. Dlaczego? A no, bo wlazłam na 3920 m n.p.m. Bo jednego dnia pokonaliśmy 1 km przewyższenia w górę i 1,5 km w dół. I wreszcie, bo czułam się jak Skripal. Na szlak wyszliśmy otruci. Każdy krok był wielkim sukcesem i jeszcze większym cierpieniem. Ale zacznijmy od początku.
I dzień Karakol – Sirota Hut
13 km
750 m / 50 m
Ruszyliśmy z samego rana z Karakolu. Z samego rana znaczy ze 2 godziny później niż planowaliśmy. Nasze arystokratyczne żołądeczki źle zareagowały na posiłek dnia poprzedniego (mnie trzymało jeszcze 2 tygodnie po powrocie). Ja i Mati całą noc na zmianę pełniliśmy wartę w łazience. Rano ledwo żyliśmy. Każdy ruch był wielkim wyzwaniem i jeszcze większym ryzykiem. Mięśnie jakoś nie działały. Ciężko było ustabilizować obraz. Całe ciało się trzęsło. Małymi łyczkami wypiliśmy herbatę. Poprosiliśmy resztę, żeby zniosła nasze bagaże i z przeczuciem spektakularnej porażki wyszliśmy z pokoju. Walnęliśmy się na tył Delicji i zaczęliśmy medytacje nad wszelkimi otworami ciała.
Ucieszyliśmy się niesamowicie, kiedy strażnik pozwolił nam wjechać do parku samochodem. Wtedy nie było ważne, jak po niego wrócimy. Walczyliśmy o przetrwanie. Za wjazd zapłaciliśmy 1300 KGS. Delica powiozła nas jeszcze 10 km zanim zdecydowaliśmy się zaparkować. Droga była coraz bardziej off. Każdy kolejny mostek wyglądał na taki, z którym runiemy do wody. Każda skała miała nam przebić opony. Nie chcieliśmy ryzykować. Teraz myślę, że lęki były przedwczesne, bo potem, na drodze mijały nas inne autka.
Gotowi do startu? Ci zdrowi ruszyli swoim tempem, by niczym Jaskier, głosić wieść od dwóch obsrańcach na szlaku. A my, biedaczki, rozpoczęliśmy ślimaczą wędrówkę na szczyt swych porażek. Krok za krokiem. Powolutku. Zmarznięci. Roztelepani. Zatrzymywaliśmy się co 200 metrów. Żywe trupy na szlaku. Ludzie oferowali nam jedzenie. Inni patrzyli podejrzliwie. Jeszcze inni wyprzedzali z kpiącym uśmiechem. Kiedy dotarliśmy na pierwszy nocleg, dostaliśmy oklaski i zapewnienie, że wszyscy już wiedzą, jak bardzo się posraliśmy. Fajnie.
Ten dzień był dla nas bardzo trudny. Nie wiem, jak duży wpływ miały okoliczności. Najprzyjemniejsza część trasy to Karakol Valley. Bajkowe widoki i przede wszystkim płaściusieńko. Najtrudniejszy moment to ten, kiedy przekroczyliśmy ostatni mostek i skierowaliśmy się na lewo, do Sirota Hut. Tam czekało na nas strome podejście przez las, a potem skakanie po wielkich głazach – również pod górę. Znaki na dole głosiły 2,5-godzinny spacerek. My czołgaliśmy się ponad 4 godziny (sic!). Pod sam koniec zaczęłam wątpić, czy dobrze idziemy. Czułam się jakoś niepewnie wśród tych wielkich kamieni, bez ścieżki, bez szlaku, bez jakiejkolwiek widoczności. W czasie, kiedy ja imaginowałam tragiczny koniec, zdrowa część wycieczki już dawno rozbiła namiot.
Dotarliśmy. Na wydeptanym polu stało kilka palatek. My, jako sławni obsrańcy, rozbiliśmy swoją i po 10 minutach już nas nie było. Na miejscu można dostać coś ciepłego do jedzenia, wodę i piwo. Wody nie kupujcie. Kawałek dalej płynie rzeka.
II dzień Ala Kol Pass – Altyn Arashan
17 km
1100 m / 1500 m
Drugi dzień to ten obiektywnie najtrudniejszy. Podejście 1 km w górę, zejście 1,5 km w dół i droga do Altyn Arashan. Wstaliśmy raniutko. Złożyliśmy namiot i nie czekając na śniadaniowiczów, ruszyliśmy swoim ślimaczym tempem pod górę. Zatrzymaliśmy się, kiedy słońce zaczęło grzać. Zjedliśmy kawałek suchego chleba i tip-top, tip-top, znowu do góry. Oczywiście po drodze wszyscy nas wyprzedzili.
Pierwsza część to jakieś 600 m przewyższenia i 3-4 godziny drogi. Podejście było ciężkie. Wąska ścieżka zasypana drobnymi kamykami. Niezbyt stabilne podłoże. Kochałam swoje kijki i buty. Kochałam też widok, który ukazał się naszym oczom. Turkusowe jezioro Ala – Kol, Moi Państwo. Robi robotę. Ponoć warto ten szlak przejść z drugiej strony. Wówczas widok jeziora Was zaskakuje. Nie dochodzicie do niego krok po kroku.
Po chwili spędzonej nad jeziorem, ruszyliśmy w stronę kolejnego stromego podejścia. Tym razem 450 m przewyższenia i 3 godziny z zębami w ziemi. W ten sposób doczłapaliśmy się na 3920 m n.p.m. Bardzo się cieszyłam. Nie powiem, że nie. Ale kurde, do 4 k brakowało nam tylko 80 metrów! Strasznie żałowałam, że był to najwyższy fragment tego szlaku. Dziwnie działa mózg człowieka. Zupełnie zapomniał, że poprzedniego dnia modliłam się o naczepę stoperanu, a kibel zastępował mi łóżko. Tam, na szczycie myślałam tylko o tych brakujących 80 metrach.
Zmarzliśmy, więc zaczęliśmy schodzić. Przed wyjazdem naczytaliśmy się o tym zejściu. Gotowałam się na wojnę z grawitacją. Nie było tak źle. Z góry jest kilka ścieżek na dół. Wszystkie wyglądają podobnie, więc wybór był całkowicie randomowy. Trudność tego fragmentu wynika z połączenia wysokości i podłoża. Zasypane jest piachem i drobnym żwirkiem. Buty same się rozjeżdżały. Kijki pomagały. Walka trwała pewnie ze 30 minut. Kiedy dumna z siebie i swojej sprawności zatrzymałam się na dole, minęły mnie dwie młodziutkie Azjatki w adidaskach. Na czworaka właziły pod górę. Uraczyłam je pobłażliwym uśmiechem. Biedne dzieci. Domyślacie się już pewnie, że wyprzedziły mnie w drodze na nocleg.
Na dole myślałam, że najgorsze mam za sobą. Nie miałam. Na powrocie z każdego szlaku zastanawiam się, czemu tak bardzo przeklinałam wchodząc pod górę. Zejście przecież wcale nie jest lepsze! Tak było i w tym przypadku. Cały czas w dół. Niby niezbyt stromo, ale kolana dostawały w kość. Kijki plątały się pod nogami. Za każdym ostatnim pagórkiem pojawiał się nowy. I jeszcze jeden. I kolejny. Nogi z drewna. Stopy w strzępach. Do Altyn Arashan doszłam napędzana złością na ten niekończący się szlak. Zmierzchało. Całe zejście zajęło nam około 5 godzin.
Nasi zdrowi zatrzymali się przy pierwszym domu. Dołączyliśmy. Rozłożyliśmy namiot i telepiąc się z zimna i zmęczenia zasnęliśmy. Mimo tego, że spaliśmy na podwórku właścicieli, nocleg był za darmo. Płatna była największa atrakcja Altyn Arashan – gorące źródła. Choć wieczorem nie mieliśmy już mocy, skorzystaliśmy rano. Zapłaciliśmy 200 KGS od osoby za 40 min. To było najlepsze 40 min w moim życiu. Właściciel wpuścił nas do drewnianej szopy, w której był betonowy basen. Woda była stale filtrowana. I tak przyjemnie gorąca. Po trzech dniach z soplami w nosie, byłam w raju. Żadna fancy sauna, w żadnym spa nigdy jeszcze nie sprawiła mi tyle przyjemności.
III dzień Altyn Arashan – Karakol
Chwilowo czuliśmy się ciut lepiej, ale zaczęło nam się spieszyć. Musieliśmy wrócić do Karakolu i odzyskać naszą Delicję, która przez te 3 dni stała zaparkowana 10 kilometrów za wejściem do parku. Poszliśmy na skróty. Właściciel noclegu pomógł nam zorganizować transport. Wpakowaliśmy się do przecudnego UAZa z lat ‘70, który zawiózł nas całą drogę do Delicji. Kosztowało sporo – 6000 KGS za naszą czwórkę. Wytelepało nas na powrocie jak ta lala. Pan kierowca zdawał się nie zauważać skał, dziur, pogruchotanych drewnianych mostków. Pokonanie 15 km zajęło nam 1,5 godziny. Po drodze mijaliśmy dzielnych trekerów (w tym naszego ulubionego Belga). Trochę mi było wstyd. Gdyby trasa była bardziej widowiskowa, miałabym poważne wyrzuty sumienia. Z drugiej strony, dzięki naszemu lenistwu, załapaliśmy się na kawałek Nomad Games.
Nasza traska TUTAJ.
*Na własnych nogach zrobiliśmy 30 km. Gdybyśmy szli do końca, pykłoby ok. 45 km. Zerknijcie np. TUTAJ.
Aksay Waterfall – Ratsek Hut – Aksay Glacier
2 dni
17,5 km
3600 m n.p.m.
1720 m / 1720 m
Nasze pierwsze wyjście w góry w Kirgistanie przypadło na Park Narodowy Ala Archa. Ruszyliśmy tam zaraz po odbiorze auta w Biszkeku. Było zimno. Dużo zimniej niż w Kazachstanie. Na szlak wchodziliśmy późno. Nie udało nam się dojść tak daleko, jak sobie wymarzyliśmy. Za wjazd do parku zapłaciliśmy 700 KGS (5 osób + samochód na dwa dni). Przejechaliśmy jeszcze ok. 10 km dobrze utrzymaną drogą i wyruszyliśmy z ostatniego parkingu.
Pierwszy etap drogi to wąska ścieżka w lesie. Na początku milutka. Z każdym krokiem coraz węższa i coraz bardziej pod górę. Całe szczęście nie trwała długo. Wyszliśmy poza linię drzew. Nadal pod górę, ale przynajmniej pojawiły widoki na Dolinę Aksay.
Po około trzech godzinach marszu zaczęliśmy się rozglądać za miejscem na nocleg. Wikiloc nie kłamał. Bez problemu rozłożyliśmy namioty. Ruszyliśmy zobaczyć wodospad. Dupy nie urwał. Wróciliśmy. Papu i spaćku. Tego dnia podeszliśmy ok. 750 m.
Po dość ciężkiej nocy obudziliśmy się w zamarzniętych namiotach. Na trawie szron. W butach szron. W mózgu zonk. Szron? Latem? Nie oceniajcie. To nasze pierwsze wyjście w tak wysokie góry. Żeby nie czekać, oskrobaliśmy namioty liofizatami i ruszyliśmy do Ratsek Hut. Z 2750 m n.p.m. wchodziliśmy na 3350 m n.p.m.
Tę część trasy wspominam jako bardzo irytującą. Wysokości i odległości wcale nie tak ogromne, ale podłoże niezbyt fajne. Wielkie głazy, po których kozice śmigały jak odrzutowce, a ja wkurzona rzucałam kijkami i w karlich konwulsjach próbowałam pokonać każdy kolejny. Z drugiej strony osuwiska piłeczek tenisowych, które co chwila wyjeżdżały spod butów, a ja lądowałam na tyłku z wielkim hukiem i okrzykiem oburzenia. Poza utraconą dumą nic strasznego nas tam nie spotkało.
Kawałek przed Ratsek Hut zmieniła się aura. Weszła mgła. Zaczął padać śnieg. Powiało grozą. W obozie, który jest bazą aklimatyzacyjną do wejść na wyższe szczyty, zjedliśmy najpyszniejsza kanapkę świata. Ser i kiełbaska pokrojona tak grubo, jak chleb. Dowiedzieliśmy się też, że temperatura spadła do minus 3. Część została. Część ruszyła dalej.
Chcieliśmy podejść jak najbliżej Aksay Glacier. Lodowiec pokazał się już na 3400 m n.p.m. My doczłapaliśmy się na 3600. Musieliśmy wracać, żeby tego samego dnia dojść do samochodu. To był chyba najtrudniejszy kawałek trasy. Po pierwsze, zapomnijcie o jakimkolwiek oznakowaniu. Szliśmy trochę na czuja, a trochę prowadził nas poprzednik z Wikiloca. Kilka razy zgubiliśmy drogę. Krążyliśmy. Osypywaliśmy się nawzajem lawinami kamieni, które znowu bardzo ochoczo uciekały spod butów. Szliśmy po skosie i co chwila lądowaliśmy w jakimś krzywym półszpagacie. Kiedy pojawiły się kolejne głazy, pochowaliśmy plecaki i kijki i ruszyliśmy na czworaka w górę. Niestety nie doszliśmy do końca. Musieliśmy zawrócić. Nie chcieliśmy schodzić po ciemku.
Przy samochodzie byliśmy jeszcze przed zmierzchem. Jako słynni podróżnicy zostaliśmy obfotografowani od stóp do głów przez azjatyckich turystów. Sprawiliśmy im wiele radości. Oni nam również. Panie klozetowe pokazały nam, gdzie możemy się rozbić. Skasowały po 200 KGS za namiot i po 100 KGS za prysznic (od osoby). Kąpaliśmy się w domku na wynajem. Dostaliśmy jedną łazienkę do dyspozycji.
Nasza traska TUTAJ.
Jeti Oguz – Telety Pass
2 dni
40 km
3550 m n.p.m.
1652 m / 1439 m
To przejście idealnie łączy się w 5-dniowy treking ze szlakiem na Ala Kol Lake i Altyn Arashan. Może stanowić jego początek lub koniec. Zależy, czy wolicie krok po kroku podchodzić do jeziora i bez zawału kontemplować jego turkus, czy chcecie dać się mu zaskoczyć. My musieliśmy podzielić go na dwa razy. Szlak z Okuz Yedi do Telety Pass potraktowaliśmy jako ćwiczenie przed grande finale.
Samochód zostawiliśmy przed wejściem do parku. Niepotrzebnie. Przez przynajmniej 6 pierwszych kilometrów ciągnęła się dobrze utrzymana, szutrowa droga. Za wejście nie zapłaciliśmy nic.
Początek trasy jest raczej obleśny. Dobrą godzinę brodziliśmy w błocie wymieszanym z gównem na bardzo wąskiej, leśnej ścieżce. Nic trudnego. Mimo to szłam ostrożnie. Upadek groził bliskim kontaktem z tą paskudną breją.
Potem prawie całą drogę sielanka – Dolina Kwiatów. Widok na ośnieżony szczyt. Prosta droga. Jurty. Dzieci pasterze i ich konie. Brak przecinka to nie „typo”. Małe 4,5-letnie dzieciaki na swoich osiołkowych rumakach goniły stada koni i krów. Dziarskie, dumne i zadziorne maluchy gwiżdżąc i pokrzykując, pędziły jak szalone. Niesamowite. Taki widok nakazuje śmiać się z tych wszystkich problemów pierwszego świata, które na co dzień spędzają nam sen z powiek.
Dolina jest szeroka. Lewą stroną płynie rzeka. Żeby iść dalej, trzeba przejść na drugą stronę. Po drodze możecie natknąć się na przedsiębiorczych pasterzy, którzy kasują frajerów za przejście przez ich jedyny most. Po pierwsze, mostki są przynajmniej dwa i żaden nie jest płatny. Po drugie, rzekę da rade pokonać na własnych nogach (przynajmniej na początku września). Nie dajcie się oskubać! My poszliśmy dalej i po jakiejś godzince brodzenia przez rozlewisko znaleźliśmy luksusowy mostek.
Jak tylko złapaliśmy stały i płaski grunt, rozłożyliśmy namioty. Część została. Część ruszyła dalej, na Telety Pass. Szlak nie był oznakowany. Idąc za gościem z Wikiloca trochę pokręciliśmy się w kółko. Wleźliśmy w okropne kamieniste osuwisko. Idąc pod skosem, walcząc z krzakami potworami, dotarliśmy do prawidłowej ścieżki na przełęcz. Pooglądaliśmy tłuściutkie świstaki. Obczailiśmy widoczki i ruszyliśmy do namiotu. Tym razem dobrą drogą. Podczas naszej nieobecności trwała wojna z krowami, które chciały spać z Dziewczynami. Zjedliśmy kolację z nowoprzybyłym sąsiadem, Kubą z Polski. Następnego dnia my ruszyliśmy w dół, a Kuba do góry. Spotkaliśmy się ponownie koło Ala Kol dwa dni później.
Tym razem włączyliśmy 100% tryb leniuszka. Nie mieliśmy żadnej wymówki. Nie chciało nam się wracać tą samą drogą. Po przejściu rzeki i bagien doszliśmy do największego skupiska jurt. Skombinowaliśmy sobie transport do wejścia w parku. Zapłaciliśmy 1000 KGS za pięć osób. Dzięki temu, na nasze nieszczęście, w Karakolu mieliśmy dużo czasu, żeby dobrze zjeść przed wyjściem na Ala- Kol.
I tak wpis o trekkingu w Kirgistanie zatoczył koło.
Nasza traska TUTAJ.