Pytana o najpiękniejsze miejsce w jakim byłam, bez zawahania odpowiadałam – Dolina Truso w Gruzji. Sprawy się skomplikowały, bo pojechaliśmy nad jezioro Songköl w Kirgistanie. I choć prawie tam umarłam, i choć wywiało mi mózg z głowy, a płuca już na zawsze zapamiętały smak dymu z końskiego gówna, kocham to miejsce.
Songköl to drugie co do wielkości jezioro Kirgistanu. Leży na 3016 m n.p.m. Jechaliśmy tam z okolic Ala-Archa. Google pokazywał 4 godziny drogi. Nam to zajęło koło 5. Trasa nie jest super wymagająca, ale asfalt kończy się bardzo szybko. Większość czasu jedziecie po szutrowej tarce. Można sobie wybić zęby w samochodzie. Na rowerze musi być masakra. Kołem się toczy przez samą przełęcz jechał 9 godzin (sic!), a gościu zna się na rzeczy. Bliżej końca wycieczki przydarzyło nam się kilka rzeczek i sporo błota do pokonania. Cieszyliśmy się z 4WD. Nie trzeba mieć własnego samochodu, żeby tam dojechać. W wielu miejscach (np. w Karakolu) można sobie zorganizować taksi i umówić się z kierowcą na powrót.
3016 m n.p.m. Całkiem wysoko. Jak się domyślacie, jest tam generalnie dość zimno. Życie toczy się głównie w sezonie, czyli pomiędzy czerwcem a wrześniem. Tydzień po naszym powrocie, nad jeziorem spadł śnieg. Początkowo chcieliśmy spać pod namiotami. Kiedy wysiedliśmy z samochodu, wszystkim przeszło. Słońce w pełni. Powinno być znośnie. No, ale ten szalony wiatr. Pomiatał mną jak praniem na sznurku. Musiałam się bardzo skupić, żeby ustać na nogach. Wiał stale i z każdej strony. Miał humorki. Kiedy szykowałam się na uderzenie z prawej, on walił z lewej. Kiedy wiał mi prosto w twarz, parłam do przodu jak malutki czołg. Tylko po to, żeby tracić równowagę, kiedy ten gwałtownie cichł. Ubaw po pachy. Mówię Wam. Duży plus – namioty i pranie wysuszyliśmy z tempie ekspresowym. Acha, wieczorem przestało wiać. Tak zupełnie. Cisza i spokój. Zrobiło się jednak przejmująco zimno. Ubierzcie się ciepło, a potem spakujcie do plecaka jeszcze dwie zimowe kurtki.
Na kilku polskich blogach znalazłam info, że jeżeli wybieracie się nad Songköl, możecie mieć problem z noclegiem. Nie bardzo wiem, skąd te opinie. Może sprzed kilku lat. W każdym razie, nie martwcie się. Nie będziecie skazani na spanie z kozami. Zbliżając się do jeziora zobaczycie skupiska jurt. Większość z nich przygotowana jest dla turystów. Nocleg można zarezerwować wcześniej korzystając z dobrodziejstw „community tourism”. My liczyliśmy na wolne miejsca i się nie przeliczyliśmy. Spaliśmy w Kochkor-7. Zapłaciliśmy 50 PLN od osoby za jurtę dostępną tylko dla nas – idealnie 5 łóżeczek. Nie targowaliśmy się, bo nie umiemy i nie lubimy. Zwłaszcza wtedy, kiedy cena jest akceptowalna. A umówmy się, pięć dyszek za taki nocleg, w takim miejscu, z takim żarciem – c’mon. No właśnie, cena obejmowała też przepyszną i bardzo obfitą kolację (zupa, pilaw, chleb, dżemiki, słodycze, owoce suszone) i tak samo fajne śniadanko (kaszka manna, jajka sadzone, chleb, dżemy, etc.). Nie, nie było prysznica i masażystów. Dwie toalety wykopane odpowiednio daleko od sypialni. Sznurki do suszenia prania. Lodowata woda w jeziorze (chłopaki się wykąpali) i ogrzewanie centralne.
No właśnie. Wspominałam już, że prawie umarłam tej nocy. Przede wszystkim, jakoś nie ogarnęłam, że będziemy spać wysoko. Zanim więc uporałam się z paniką pod tytułem choroba wysokościowa, minęła pierwsza połowa nocy. Wieczorem zrobiło się zimno. Tak serio zimno. Na ratunek wszystkim swoim gościom przyszedł Pan Gospodarz. W każdej jurcie jest koza (piecyk, nie mylić ze zwierzęciem). Pan Gospodarz rozpoczął rytualne palenie końskiego i krowiego gówna. Nie dziwcie się. W okolicy trudno choćby o patyk. Zrobiło się cieplej. Dorzucanie do pieca trwało ze 3 godziny. Zrobiło się gorąco. Potem nastały tropiki. Wszyscy się porozbieraliśmy. Zrobiło się duszno. Oczy szczypały. Gardło zaschło. Na języku smak palonego guano. W płucach kłęby dymu. Ludzie pozasypiali. A może pomdleli. Nie wiem. Ja postanowiłam trwać na posterunku i wszcząć alarm w razie, gdyby groziło nam zatrucie dwutlenkiem krowiej kupy. Co chwila zasypiałam. Budziłam się przerażona i przekonana o tym, że nadszedł mój koniec. Łóżka trzeszczały. Płuca skrzypiały. Wszyscy zaczęli chrapać. Zemdlałam i ja. Obudziliśmy się rano. Zimno jak cholera. Nie ważne. Szybko na powietrze. Żyjemy!
Następnego dnia musieliśmy się już zawijać. Bardzo żałuję. W okolicy można chodzić, biegać, skakać, jeździć konno, trekkingować, hikować, powłóczyć nogami. Można wszystko. Jest tyle przestrzeni, tyle osiołków do przytulania, tyle wzgórz do obejścia. Zostańcie tam dłużej. Koniecznie obejrzyjcie zachód słońca i nocne niebo. Do tej pory sama sobie zazdroszczę tych widoków.