To był początek naszego wyjazdu. To był też największy pech naszego wyjazdu. Ale po kolei.
Altyn Emel to park narodowy w Kazachstanie. Powstał w 1996r. Obejmuje powierzchnię 4600 km2. Aby się tam dostać, trzeba wykupić wejściówkę. Można to zrobić w biurze w Ałmatach TUTAJ lub w miejscowości Basshi TUTAJ. My zapłaciliśmy 10810 KZT za 2 dni dla 5 osób. Oficjalnie wygląda to tak:
800 KZT za osobę/ dzień + podatek za wejście na teren chroniony.
200 KZT za pojazd/ dzień.
1000 KZT – przewodnik. Naszym zdaniem nie ma potrzeby wynajmować przewodnika.
Biuro w Basshi czynne jest dopiero od 9.00 rano. Żeby nie czekać, bilety kupiliśmy dzień wcześniej w Ałmatach. Tam też zaczął się pech. Koleżanka zacięła się w toalecie. Próbowaliśmy ją wyciągnąć na różne sposoby. Postawiliśmy na nogi prawie cały personel biura. Rozkręciliśmy zamek kluczykiem do roweru. Na ratunek przyszedł Pan Złota Rączka i jednym pociągnięciem jakiegoś lewarka podważył drzwi. Nie był zachwycony naszym dziełem zniszczenia. Podziękowaliśmy wszystkim za udział w widowisku i czym prędzej ruszyliśmy dalej. Pech nr 1.
Do Basshi dojechaliśmy wieczorem. Nie łatwo było znaleźć nocleg. Tubylcy nie ogarniali tematu. Googiel tym bardziej. W końcu znaleźliśmy hotel – Aigakum Hotel. Niezbyt sympatyczna Pani pokazała nam pokoje. Jedna osoba musiała spać na ziemi, bo tylko 4 łóżka były dostępne. Zapłaciliśmy 25000 KTZ za nocleg ze śniadaniem.
Wstaliśmy rano. Zaczęliśmy rozglądać się za wjazdem do parku. Miejscowi znowu okazali się bardzo pomocni. Nie wiedzieli, o jaki park pytamy! Postanowiliśmy zapytać w biurze, ale musieliśmy poczekać do 9.00. Spotkaliśmy pierwszych Polaków – Bartki z Zielonej Góry – pozdro! Zanim ktoś otworzył biuro, wykminiliśmy z mapy, że trzeba wyjechać poza Basshi. TUTAJ taka mniej więcej traska. Zielona pinezka to start, a czerwona to okolice naszego pierwszego noclegu.
W Altyn Emel wyznaczone są trzy trasy, poza którymi nie można się poruszać. Najdłuższa z nich wiedzie przez 162 km. Jeżeli dobrze zrozumiałam ulotkę, nie można tam wjechać bez samochodu. Tylko jedna trasa dostępna jest dla rowerzystów.
Trasa nr 1 Śpiewająca Wydma – 100 km całość
Trasa nr 2 Petroglify Tanbaly Tas – 104 km całość
Trasa nr 3 Góry Katutau i Aktau – 162 km całość
Planowaliśmy spędzić w parku 2 dni. Za cel obraliśmy sobie trasy nr 3 i nr 1 (w tej właśnie kolejności). Odstawiliśmy Bartków przy wjeździe na szlak Śpiewającej Wydmy i ruszyliśmy dalej. Zadowoleni. Weseli. Jedziemy przez zabitą dechami wieś. Tacy dumni i tacy wielcy. Jebs! Pod samochód wbiegł nam pies. Potrąciliśmy go. Cisza. Zatrzymaliśmy się oczywiście. Chłopaki poszli sprawdzić, jak jest. Całe szczęście pieseł przeżył. Kulał troszkę. Dwa dni później nic mu nie było. Zapłaciliśmy domniemanym właścicielom 50 pln w nadziei, że zabiorą psa do weterynarza. Pech nr 2.
Już nie tacy weseli pojechaliśmy dalej. Wjechaliśmy na właściwą drogę. Tarka. Piach. Gorąco. W końcu to step. Po drodze zajechaliśmy obejrzeć 700-letnią wierzbę. Przywitał nas Timur – strażnik. Na temat drzewa opowiedział dwa zdania w tym jedno kłamstwo – spał pod nim Czyngis-chan. Zaprosił nas też na nocleg. Będzie miejsce na namioty. Są gorące źródła, bania i jeziorko. Pojedzie z nami do sklepu i zrobimy ognisko. Petarda!
Pojechaliśmy dalej zobaczyć góry Katutau i Aktau. Nie pamiętam, przy których Mati zauważył, że mamy rozciętą oponę. Trzeba wymienić, bo walnie. Zjechaliśmy na prostą drogę. Zaczęła się zabawa z wyciąganiem źle zamontowanego koła zapasowego. Potem lewarek. Jak podnieść tak wysoki samochód? Szukamy jakiejś podstawki. Nic nie ma! Jesteśmy na stepie. Tylko piach, rachityczne (pozdro dla kumatych!) krzaki i więcej piachu. W końcu znaleźliśmy kamlota. Nadaliśmy mu imię – Piotr Skała. Pierwszy raz podczas tego wyjazdu spotkaliśmy naszych ulubionych Belgów. Dwójka braci, którzy od 2 miesięcy jeżdżą po Azji. Zostało im tylko 10 miesięcy urlopu. Dojadą do Afryki.
Obejrzeliśmy górki. Na powrocie jakoś tak dziwnie się jechało. Zatrzymaliśmy się, żeby sprawdzić. Aha, wymienialiśmy koło. Nie dokręciliśmy śrub. Zapomnieliśmy. Trzech brakuje! Ja j#*^! Pech nr 3. Fart nr 1. Znaleźliśmy te śruby. Odpadły niedaleko. Przykręciliśmy tym razem jak należy. Trochę już tym zmęczeni, trochę zażenowani swoją głupotą, bardzo zdziwieni jak łatwo udało nam się z niej wykpić, pojechaliśmy na nocleg.
Wróciliśmy do Timura. Wykąpaliśmy się w jeziorku. Dwie osoby pojechały do sklepu. Trzy zostały. Rozkładaliśmy namioty. Głaskaliśmy pieski. Sklepowa ekipa zniknęła na dwie godziny. Po drodze zgarnęła ludzi z jakiegoś rozklekotanego auta. Porozwoziła ich do domów. Znalazła sklep, gdzie wzbudziła duże zainteresowanie. Odbyła się sesja zdjęciowa. Na powrocie uratowała dwa bezpańskie szczeniaki wyrzucone przy drodze. Zakupy zwieńczone sukcesem: parówki, 6 kawałków kurczaka, piwko i wódka. Timur rozpalił ognicho i zrobił nam najlepszego kurczaka, jakiego kiedykolwiek jadłam. Przy okazji zakochał się w jednej z naszych koleżanek. Poszliśmy się wykąpać w gorących źródłach. Zaprowadziła nas do nich Szarbat – dziewczynka z Timurowego obejścia. Gorące źródła to letnia woda, która leje się z rury. Można udawać, że bierze się prysznic. Przyjemnie. Wieczór zleciał dość szybko. Alkohol też. Rozpoczęły się kazaskie przyśpiewki i cudowne Fristajło (KLIK). Zaczęliśmy się zbierać do snu. Zonk. Koleżanka nie ma nerki (takiej z dokumentami i pieniędzmi, nie tej z układu moczowego). Timur śpi. My szukamy. Szukamy i szukamy. Nigdzie nie ma. I znowu przestaje być wesoło. Dziewczyny budzą pijanego Timura, a ten z automatu kieruje się prosto do jednego z naszych namiotów i bez zastanowienia sięga po nerkę. Uff, super że się znalazła. Jak on ją tak szybko znalazł? Przecież tam szukaliśmy? Aha, ale gdzie są pieniądze? Brakowało całej gotówki – 20000 KZT. Całe szczęście dokumenty zostały. Nauczka na przyszłość. Pech nr 4.
Zdenerwowani kładziemy się spać. Ja nie śpię najlepiej w namiocie tak z założenia. Przerażają mnie te wszystkie dźwięki, szemrzące strumyczki, cykające świerszcze, wkradający się do namiotu kazaski zboczeniec. Alarm! Wspominałam, że Timur się zakochał. No to próbował się wpakować dziewczynom do namiotu. Narobiliśmy rabanu. Wygoniliśmy go. Położył się na ziemi przy ognisku. Opętała mnie wizja Timura i innych Czyngis – chanów najeżdżających nasze palatki i porywających kobiety (w Kirgistanie tak zawiera się większość małżeństw). Chciałam się zawijać. Niestety, nikt nie nadawał się do prowadzenia. Wyjęliśmy nasze scyzoryki i tak zasnęliśmy. Pech nr 5.
Wstaliśmy skacowani i źli. Timur już grilował śniadaniowe, papierowe parówki. Atmosfera jak pod koniec Avengers: Infinity War. Zjedliśmy. Pożegnaliśmy się bardzo szybko i ruszyliśmy do Śpiewającej Wydmy.
Po drodze spotkaliśmy naszych Belgów. Co słychać, czy wszystko ok. Jasne, wszystko w porządku. Uważajcie na 700-letnią wierzbę. Acha, to baj, baj. Całuski. Odjechaliśmy może 50 metrów, kiedy samochodem zaczęło rzucać. Zerknęłam w lusterko. Przy tylnej oponie lata czarna szmata? A nie, to nasza opona rozpadła się na strzępy. No więc wyciągamy Piotra. Truchło wymieniamy na dziurawą oponę. Kiedy następnym razem (już w Kirgistanie) spotykamy Belgów, robimy w majty o samochód. Bardzo, bardzo źli wracamy do Ałmat oddać auto. Pech nr 6. Nie posłuchaliśmy Śpiewającej Wydmy.
Podsumowując, Ałtyn Emel polecam. Serio. Jest gorąco. Stepowo. Turlają się wysuszone krzaki. Można spotkać orła i fajowe pieski. Można się też upić z Timurem i ponieść tego konsekwencje. Pewnie można bardziej uważać i spędzić przyjemny wieczór. Drogi bez tragedii. Sporo ostrych kamieni. Przyda się wyższy samochód, ale bez spiny na 4WD.
O Śpiewającej Wydmie i Piktogramach przeczytacie np. TUTAJ