Północne Włochy to naprawdę fajne miejsce, żeby zacząć przygodę z górami. Znajdą się też opcje dla zaawansowanych. My planowaliśmy hiking skoncentrowany w jednym miejscu. Gunwo z tego wyszło, bo cały tydzień uciekaliśmy przed deszczem. Trochę jednak pochodziliśmy. Trasy różniły się znacznie od tego, do czego jestem przyzwyczajona. Były bardzo dobrze przygotowane. Chatki awaryjne na każdym kroku. Dobrze opisane szlaki. Trudniejsze miejsca wspomagane łańcuchami i linami. Bez trudu do uniknięcia. Na Wikiloc możecie odfiltrować via ferraty. Polecamy!
Dolomity – Selva di val Gardena – Seceda 2519 m n.p.m.
Po pierwszym noclegu ruszyliśmy na szlak. Chcieliśmy iść TAK. Skończyliśmy TAK. Mniej więcej na 8 kilometrze trafiliśmy na strome zejście. Łańcuchy były przysypane śniegiem. Nie mieliśmy pojęcia, co jest pod spodem. Nie mieliśmy raków. Finalnie nie zaryzykowaliśmy. W takich momentach często żałuję, że nie spróbowaliśmy. A potem wracam do domu i czytam, ilu prosów ściągał TOPR, bo mimo całej wiedzy, sprzętu i przygotowania, zabrakło wyobraźni. Czytam o tych, co już na zawsze zostali gdzieś na szlaku. I wtedy przestaję żałować. Góry są dla wszystkich, ale nie dla debili.
Poszliśmy dalej. Zatoczyliśmy pętlę. Weszliśmy na jeszcze jedną górkę. Zeszliśmy niżej. Bez większych problemów rozbiliśmy namioty. Podłoże miękkie. Sporo trawy. Mało kamieni. „Wykąpaliśmy się” w pobliskim strumyku. Cudzysłów, bo ciężko nazwać kąpielą paniczne rozchlapywanie lodowato zimnej wody w próbie umycia czegokolwiek. Rano wstaliśmy i ruszyliśmy do samochodu.
To była naprawdę bardzo przyjemna trasa. W sam raz dla osób mniej zaawansowanych. Widoki jak z bajki. Milutko. Zieloniutko. Szemrząco. No i najważniejsze, hit wyjazdu – przynajmniej dla mnie. ŚWISTAKI! Takie prawdziwe, klasyczne świstaki z reklamy Milki. Nie bały się zbytnio. Pozowały do zdjęć. Najprawdopodobniej chciały nam ukraść sreberka.
Alpy Liguryjskie – Cime de la Valette 1981 m n.p.m.
O tym masywie usłyszałam pierwszy raz, kiedy zaczęliśmy planować wyjazd. Szkoda. Te górki są zupełnie inne. Nie ma tęczy i jednorożców. Nie ma zielonej trawki. Jest sporo mrówek ludojadów, kruchych skałek i osuwisk. Na trasie pojawiło się kilka łańcuchów, ale raczej tak asekuracyjnie. Jak ja dałam radę, to Wy na pewno ogarniecie. Część szlaku była zamknięta – osuwisko. Acha, można kręcić filmy post-apo. Na zejściu mijacie opuszczane rifugio.
Nasza trasa TUTAJ.
Alpy Bergamskie – Grigna 2410 m n.p.m.
Nie powiem, bardzo się zdziwiłam. Byłam przekonana, że umrę tam z nudów. Bergamo. Czego można się spodziewać po Bergamo? Ciasno, duszno, głośno, bez sensu. Gorzej może być tylko w Rzymie. Koniec końców, nie wiem jak jest w Bergamo, bo mnie tam nie było. Zatrzymaliśmy się w Lecco. Stamtąd o poranku wyszliśmy na lajtowy hiking.
Error! Nie było mi wcale wesoło. Trasa była na serio stroma i na serio pod górę. Dużą jej część spędziłam z zębami wbitymi w ziemię – ręce i nogi to za mało. Szłam i dyszałam. Dyszałam i szłam. A podczas postojów przeklinałam sobie cichutko, bo na głośno sił mi nie starczyło. Dodatkowo, szlak był momentami dość eksponowany. Kręciło się w głowie. Gdzieś po drodze kozice zaczęły zrzucać na nas kamienie. Wleźliśmy w śnieg. Pojawiły się łańcuchy i liny. Doczłapaliśmy się do schroniska Brioschi. Na dole milion stopni w cieniu. U góry nawet bałwany szczękały zębami. Zatrzymaliśmy się na chwilę w rifugio. Wybaczcie, kocham to słowo. Bardzo mnie cieszy. Stale go używałam. Wypiliśmy kawkę. Pan opiekun schroniska przygotowywał się do sezonu – rozmrażał tony jedzenia. W międzyczasie opowiadał nam o zimie. Znajdziecie ją TUTAJ. Niesamowicie brrr. Pogawędziliśmy chwilę i ruszyliśmy na dół.
Nie odbierzcie mnie źle, ten szlak jest naprawdę bardzo fajny. Jest wymagający. Nie daje odpocząć od stromych podejść. Wymusza skupienie. Powala na kolana – dosłownie. Pomaga łańcuchami. Na pewno nie poleciłabym początkującym. Może zmęczyć i troszkę przestraszyć.
Nasza trasa TUTAJ.