Skopje to stolica Macedonii. Są ulice i budynki. Są mieszkańcy. Są restauracje i puby. Ja się nie jaram. Jest jednak Skopje 2014. No i to jest coś. Ktoś kiedyś pomyślał, że Skopje nie wygląda najlepiej. Że nie podniosło się po trzęsieniu ziemi z 1963. Że skoro Grecję uwiera nazwa kraju, to czemu nie dołożyć do tego architektury stolicy. I tak za 500 mln EUR (różne źródła – w tym amerykańscy naukowcy – podają różne kwoty) w centrum stolicy wciśnięto, wklejono, wgnieciono 7 mostów, 40 pomników, 20 wielgachnych beżowych budynków z kopułkami i złotymi listkami zakrywającymi jajka różnorakich typów. Ludzie nazywają to Disneylandem. Ja się czułam jak w parku miniatur. Chodzicie po pustym mieście. Otaczają Was jakieś niewyobrażalne ilości pomników wielkich i jeszcze większe ilości mniejszych postaci. Na podorędziu macie pewnie z 10 fontann, które służą głównie jako gołębie kibelki. Możecie się przejść kilkoma mostami. Każdy z nich ma ze 3 metry długości. Po bokach, co kawałek romantyczna latarnia. Romantyczna jak plastikowa huśtawka w ogródku Mirka. Nad rzeką stoją pirackie statki z plastiku. Chyba można do nich wejść, choć nie wiem po co. Generalnie, bardzo kwaśnie. Temat byłby śmieszniutki, gdyby nie koszty jakie ponieśli Macedończycy (kupa publicznych pieniędzy, protesty, aferki korupcyjne). Może pamiętacie. Jak nie, to poczytajcie.
Obok nowego Skopje znajdziecie tę część, która udaje stare miasto. Wygląda lepiej. Jest brudno. Śmierdzi kebsem. Pod sufitem wiszą parasolki. Mijacie te cudowne sklepy z balowymi sukniami, które założyłaby Beata Kozidrak, gdyby szła na ślub Carycy Katarzyny. W śmietnikach grzebią bezpańskie pieseły. Czasem jest fajno. Czasem straszno.
Nie kocham miast. Skopje nie jest wyjątkiem. Jest tam jednak jedno miejsce, w którym chciałabym zamieszkać. Na zawsze. Szanowni Państwo, przedstawiam Wam restaurację Makedonska Kukja. Byliśmy tam dwa razy. Za pierwszym razem, bo polecił nam właściciel noclegu. Za drugim razem, bo przez cały wyjazd marzyliśmy, żeby tam wrócić.
Makedonska jest spora. Ma dwa duże piętra. Wystrój jak u mojej babci. Kelnerzy z tych dojrzałych zawodowo profesjonalistów. Bezdotykowo nalewają piwo do szklanek. Polerują sztućce. Odpowiedzą na każde pytanie. Uśmiechają się. Ale wiesz, że gardzą Tobą bardziej niż kot, który właśnie nasrał Ci do buta.
Zjedliśmy tam chyba całe menu. Wszystko było pyszniutkie. Porcje ogromne. Jedliśmy do porzygu. Waszej uwadze polecam szczególnie jedną pozycję – Big Makedonka. Kiedy wspominam ten dań, mam ciarki. Sama nie wiem, czy ze szczęścia czy z przerażenia. Początki są wspaniałe. Środek trochę cięższy. Finisz grozi zatkaniem dupy. Big Makedonka to wielgachny kotlet mielony nadziany cegłą sera. Wielgachny znaczy przeogromny. Największy jaki kiedykolwiek widziałam. Wygląda jak mięsne UFO, które wylądowało na dużym talerzu i zajęło całą jego powierzchnię. Jest pyszniutki. Intensywnie przyprawiony. Ser się ciągnie. Wszystko jest cacy. Dopóki nie zdajecie sobie sprawy, że zjedliście poł kilo mięsa za jednym posiedzeniem. A do tego jeszcze bułeczki, fryteczki (z prawdziwych ziemniaków!), sałateczki, ajvarki, piwerko, szaszłyczki, kawunia, ciasteczka, jakieś kozie jelita, kiszone bakłażany i dużo niezidentyfikowanych specjałów. Kiedy skończyliśmy, nawet M. był wrakiem człowieka.
Ceny jak w całej Macedonii są niskie. Za kolację dla 5 osób (kilka dań na każdą osobę + napoje) płaciliśmy około 250 PLN.
Polecamy za całość. Za klimat. Za papu. Za kelnerów z wąsikiem.